Walczył z mafią, to posiedzi

Losowa historia znanego boksera Startu Włocławek i GKS Jastrzębie – Krzysztofa „Kurasia” Michałowskiego, który w latach 1975 – 1985 był czołowym bombardierem w kraju. Walczył z najlepszymi, był podporą, chociaż niektórzy twierdzą, że i „zapchajdziurą” w polskiej kadrze.

Dzięki dyrektorowi zakładu karnego mogę się zobaczyć z nadawcą listu. W więziennym drelichu siedzi naprzeciw mnie zwalisty, ponury mężczyzna, zaskoczony moim przybyciem..... bo to nie on napisał list, zrobili to za niego przyjaciele - pięściarze i działacze z klubów Jastrzębia i Startu Włocławek. Próbowali dramatycznym losem kolegi bezskutecznie zainteresować sportowe gazety. Ta największa odpowiedziała, że nie zajmuje się losami dawnych sław ringu, bo to mało interesujący temat dla Czytelników. Coś takiego?!

Siedzi człowiek za niewinność, przecież znam ten ton, jakże często fałszywie rozpisany na nuty. Ale też wiele mi mówiło nazwisko nadawcy. W końcu też przez długie lata byłem zawodnikiem sztuki walki. Zaraz, nazwisko Krzysztof Michałowski? Tak, to znakomity w latach 1975 – 85 bokser wagi średniej, następnie półciężkiej. Słynny „Kuraś” z GKS Jastrzębie. Teraz już od roku w więzieniu w Strzelcach Opolskich?

Ucieczka z wioski

Karierę sportową Michałowski rozpoczął w Starcie Włocławek jako 15-latek. Pochodzi z małej wioski koło Kowala. Codziennie musiał trzy kilometry przemierzyć do miasta piechotą, bo dopiero z Kowala miał autobus do Włocławka. Rano nie mógł trenować, wiadomo – jak to na wsi. W polu trzeba było robić. Wprawdzie miał pięcioro rodzeństwa, ale w tym gronie był jedynakiem. Nie znaczy to, jak mówił, że siostry nie pracowały na gospodarce. Ale najcięższe prace on musiał wykonywać. Tyrał jak wół, na domiar złego nie cierpiał tej orki. Jego pociągało miejskie życie, dlatego też pewnego dnia, po takiej wstępnej szlifierce bokserskiej, po prostu... uciekł z rodzinnego domu. Jego trener pojechał na Śląsk i ściągnął swojego zawodnika do Sosnowca. Michałowski tutaj zwietrzył dla siebie szansę właściwego pokierowania swoją pięściarską karierą. Bez większego namysłu spakował się i wyjechał z wioski. Postawił na swój ukochany boks, a wiedział, że jako dojeżdżający i trenujący właściwie tylko zimą niczego bardziej znaczącego już nie osiągnie we Włocławku. Sama siła fizyczna, to jeszcze nie wszystko w ringu. Ważna jest technika, a tej nabywa się systematycznym i mozolnym treningiem.
Pamięta swoją pierwszą walkę, bowiem to było dla niego wielkie wydarzenie. No i co z tego, że bił się w trzeciej lidze. Na mistrzostwach okręgowych w Bydgoszczy wygrał swoją wagę i miejscowy Zawisza zaproponował mu nawet kontrakt seniorski. On jednak wybrał Górny Śląsk. Ale nie, wróć, bo Ślązacy by się obrazili o to, że zaliczamy do tego regionu... Sosnowiec. A Krzysiek najpierw był w sosnowieckim Górniku Zagórze. Później do Jastrzębia przyjechał z Włocławka jego przyjaciel, Leszek Czarny, jeszcze jako junior, ale już nadzwyczaj mocno bijący w kraju. Pojawił się i w cuglach zdobył mistrzostwo Górnego Śląska juniorów i już go stąd nie wypuszczono. Nie czuł się samotny, bo wkrótce doszlusował do niego Michałowski, noszący już wtedy pseudonim ringowy „Kuraś”. On także na tych mistrzostwach wywalczył brązowy medal. A skąd się wziął ten nietypowy przydomek? Był pokłosiem namiętnie przez niego oglądanego serialu „Polskie drogi” i fascynacją filmowymi losami jednego z głównych bohaterów.
Wkrótce w GKS-ie startowało czterech młodych włocławian: Zbigniew Rudziński, Leszek Czarny, Krzysztof Politowski i on – Krzysztof „Kuraś” Michałowski. Najszybciej zadomowił się w lidze Czarny, który szybko stał się tuzem w krajowych, i nie tylko, rozgrywkach ekstraklasy. Pozostali musieli ostro walczyć o miejsca w pierwszej drużynie jastrzębskiej sekcji. Konkurencja była naprawdę silna, o zaszczytne miano reprezentowania klubowych barw Górnika w kat. półciężkiej walczyło kilku znanych w kraju zawodników. Pierwszoligowym przetarciem „Kurasia” była walka z Pigoniem, który zasłynął wtedy zwycięstwem nad samym Januszem Gortatem...

Pierwszoligowym przetarciem „Kurasia” była walka z Pigoniem, który zasłynął wtedy zwycięstwem nad samym Januszem Gortatem. Zawodnik był niewygodny, właściwie mówiono, że zwycięża faulami. Jak wspomina Michałowski – kopał do tego, jak koń, czyli bił mocno. Kuraś ten wyjazdowy pojedynek przegrał za sprawą gospodarskiego sędziowania, ale szybko się zrewanżował, nokautując Pigonia w jednym z większych turniejów na Śląsku, podczas Czarnych Diamentów. W wieku 22 lat miał już na koncie pasmo liczących się sukcesów. Boksował regularnie w pierwszym składzie Górnika Jastrzębie. Był, obok okrzykniętego mianem „króla nokautów” Czarnego, idolem miejscowych kibiców, którzy gotowi byli nosić go na rękach. To też miało ujemne strony dla sportowego życiorysu. Do dziś wspomina, że jak chciał się zabawić incognito, a w klubie reżym był nadzwyczaj dotkliwy dla młodych zawodników, musiał jechać np. do Wisły, gdzie nie był tak bardzo rozpoznawalny. Za alkohol groziły ostre sankcje dyscyplinarne, toteż unikali, jak ognia, wszelkich okazji do libacji. Ale nikt święty nie jest – opowiada dziś „Kuraś”, rzadko, bo rzadko, ale czasem po cichu można było się zabawić…
Z biegiem czasu trafił do kadry, był cenionym sparingpartnerem, np. dla Pawła Skrzecza, który po szkoleniowych walkach z „Kurasiem” wywalczył tytuły wicemistrza olimpijskiego i wicemistrza świata. Właściwie w tej kategorii liczyli się głównie w tych latach ten wymieniony powyżej z braci Skrzeczów, Jan Czerniszewski i właśnie „Kuraś”. On obsadzany był głównie w turniejach międzynarodowych, i to z dobrym skutkiem. Z każdych takich bardziej renomowanych zawodów wracał z medalem. Trzy razy startował na Stammie, dwa razy wygrał swoją wagę, raz tylko musiał się zadowolić srebrnym medalem. Do największych swoich sukcesów zalicza też wywalczenie złotego medalu na berlińskim turnieju TSC i triumf w Ustii nad Łabą. Wtedy w Berlinie rozgrywano takie małe mistrzostwa świata, gdyż startowali najwięksi wówczas pięściarze, brylujący na kontynentalnych ringach. Michałowski już wtedy słynął ze swojego sierpowego na dół, po kolei odesłał takim ciosem z ringu kilku europejskich i azjatyckich tuzów. W finale wygrał bezapelacyjnie z faworytem do złotego medalu.
Trener Andrzej Gmitruk miał rozterkę, którego pięściarza wstawić w półciężkiej kategorii do kadry na mistrzostwa Europy w Budapeszcie. Dać szansę Michałowskiemu czy postawić na medalowego pewniaka Pawła Skrzecza? Zabrał ze sobą...Stanisława Łakomca, bo młody i ambitny, natomiast Kuraś stanął między linami ringu podczas turnieju Stamma w Toruniu. Walczył jak natchniony, w finale posłał na deski kubańską gwiazdę - Kamora. A Staszek Łakomiec miał pecha, bo w pierwszej walce eliminacyjnej ME trafił na Nurmagomada Szanawazowa (ZSRR) i odpadł z turnieju. Później „Kuraś”, jako awaryjny kadrowicz, wystartował bez należytego przygotowania na Spartakiadzie Armii Zaprzyjaźnionych. Pierwotnie miał tam wystąpić Czernyszewski, lecz kiedy dowiedział się, jak silni rywale staną naprzeciw niego, m.in. Romero i gwiazda rosyjskiego boksu Koczanowski, właściwie cała elita światowa – normalnie, jak to się mówiło – zasłonił się…nagłą kontuzją. No i między liny, tak z marszu, wszedł ściągnięty pośpiesznie z domu Michałowski. Od razu trafił na Rosjanina. Przez trzy rundy trwała zażarta wymiana ciosów. Niejednogłośnie sędziowie wskazali na rywala Polaka, który w finale także okazał się lepszy od utytułowanego Kubańczyka.

Trzeba jasno powiedzieć, że „Kurasiowi” szczególnie dobrze boksowało się z…czarnoskórymi rywalami. Miał na nich patent i pięciu mistrzów na rozkładzie, i to w walkach, w których z pewnością nie był faworytem. Najbardziej rozżalony był po meczu RFN – Polska, w której neutralny sędzia holenderski dał mu dwupunktową wygraną z Graziano Rocchigiani’m, a polski odwrotnie, bo się, jak później tłumaczył, pomylił.
Ten chłopak ze wsi był dla innych niesłychanie niewygodnym przeciwnikiem. Wszyscy wielcy zawodnicy wiedzieli, że musi najpierw porządnie dostać w łeb, wtedy dopiero się wkurza i normalnie boksuje. Długo się rozgrzewał, ale po pierwszej rundzie, zazwyczaj nieudanej, w trakcie następnych zajeżdżał i rozbijał rywala. Przekonali się o tym najwięksi mistrzowie boksu, m.in. słynni bracia Skrzeczowie. Z Grzegorzem przegrał stosunkiem głosów 2:1, Pawła pokonał w ligowym boju.

Kibice pokochali tego „ambitnego gorola z Kujaw”, który zawsze zapewniał fanom watowanych rękawiczek sporą dawkę adrenaliny podczas swoich występów. Jak podczas finałowej rozgrywki w turnieju „Czarne Diamenty”. W decydującej walce spotkał się wtedy z niesamowicie silnym Wojciechowiczem z BBTS Bielsko Biała. Obydwaj zawodnicy mieli sobie coś do udowodnienia. Otóż kilka dni wcześniej „Kuraś” bezlitośnie orżnął swojego rywala w karty, pozbawiając go, jak na tamte czasy, całkiem sporej gotówki. Przegrany postanowił powetować sobie stratę w bezpośrednim starciu w ringu. O tym pojedynku głośno do dziś na Śląsku. Takiej dramatycznej w swoim przebiegu walki nie było od dawna i pewnie już nie będzie. Opowiada o niej serdeczny przyjaciel Michałowskiego – Leszek Czarny:
- Po swojej wygranej walce zszedłem do szatni prosząc kolegę Zygmunta Gosiewskiego (jeden z najsłynniejszych wówczas pięściarzy, olimpijczyk z Moskwy – dop. red.), by mnie zawołał, gdy do ringu wejdzie „Kuraś”. Stojąc pod prysznicem słyszałem tumult na widowni, brawa, dosłownie ryki.

To Krzysiek wzbudził takie emocje swoją postawą. Wspólnie z rywalem wyruszyli na wojnę, wyciągnęli z pięściarskiego arsenału wszystkie swoje „argumenty”. Tu nie było kunsztu, lecz twarda męska walka, cios za cios. Raz jeden padał na deski, za chwilę układał się w horyzontalnej pozycji drugi. Kuraś leżał na deskach cztery razy, jego przeciwnik pięć. Rywal nie lada, bo opromieniony zwycięstwem nad samym Biegalskim. Nic dziwnego, że pojedynek rozgrzał publikę do białości. Dlatego też miałem wielką pretensję do Gosiewskiego, że mnie nie zawołał i pozbawił tym samym możliwości obejrzenia wspaniałego boksu…
Gosiewski był już w tym czasie pięściarskim wygą, chłodno oceniał formę i styl walki klubowych kolegów z Jastrzębia. A jednak pretensje kolegi skwitował następująco:

- Stary, wybacz, ale zapomniałem o twojej prośbie, tak mnie ta walka pochłonęła. Czegoś takiego jeszcze na krajowych ringach nie oglądano!
Gwoli ścisłości dodajmy, że zwycięzcą pasjonującego i szokującego wręcz widowiska ogłoszono wówczas Krzysztofa Michałowskiego.
W sumie do końca kariery stoczył ponad 220 walk. Zszedł z ringu w wieku 33 lat, pisał prośby o przedłużenie licencji na boksowanie, lecz mu odmówiono i w efekcie zadowolił się rolą sparingpartnera.

Z ringu na szychtę

Krzysztof Michałowski przeplata swoje sportowe wspomnienia ze swoim stanem zdrowotnym. Siedzi w kilkunastoosobowej celi, przepełnionej, lecz nie narzeka. Pogodnie mówi, że gdyby teraz mógł cofnąć czas, również postawiłby na sport. Bo teraz to sportowcy mają o niebo lepiej, a już w boksie zawodowym prawdziwy wojownik może zarobić wielkie pieniądze. On sam w najlepszych swoich latach kariery miał pensję górnika, to było na stare pieniądze 18 mln zł, do tego dochodziło kadrowe – jakieś sześć „baniek” i pewnie, że starczało na życie. Ale kto wtedy myślał o jakichś odżywkach? Trenowało się naturalnie, adrenalina musiała wystarczać za doping, a kto się bał i wchodził między liny na miękkich nogach, to z góry było wiadomo, że niczego w boksie nie osiągnie.

A inne rozrywki chyba też były? Tutaj „Kuraś” uśmiecha się znacząco. W końcu w latach swojej sportowej prosperity uchodził na Śląsku za amanta numer jeden wśród pięściarzy. Dziewczyny wręcz się biły o tego potężnie zbudowanego i przypominającego Tarzana chłopaka o szałowym uśmiechu. Na brak powodzenia nie mógł absolutnie narzekać. Nie, w sumie było fajnie, człowiek był młody, to i zabawić się lubił – przyznaje dziś ze skromnym uśmiechem i filuternym błyskiem w oczach - to były piękne czasy. Ale w końcu młodość przemija, szaleństwa się przeżywają, zostaje szara codzienność, z którą trudno sobie poradzić po odejściu w cień jupiterów. I czas na życiową stabilizację.

Przyszedł stan wojenny, a wraz z nim czarna, dosłownie, proza życia. Oficjalnie był górnikiem, teraz trzeba było to potwierdzić w praktyce. Zresztą na dole bywał już wcześniej. Jak przyjechał do Górnika Zagórze w Sosnowcu, to normalnie odrabiał szychty w kopalni Czerwone Zagłębie, a dopiero w wolnych chwilach zjawiał się w sekcji pięściarskiej.

W przeciwieństwie do innych pięściarzy znał robotę pod ziemią nie tylko z teorii. Teraz też nie miał oporu, by trenować po czterogodzinnej szychcie. Tak wtedy władze kopalni wykombinowały, że jeśli bokser chciał korzystać z dobrodziejstw „Karty Górnika”, musiał zjechać na dół. Michałowski śmieje się, że dla wielu sportowców była to szczególna udręka. Korytarze małe, takie dla kurdupli, a nie ludzi słynących ze słusznego wzrostu. Oni, nieprzyzwyczajeni do przemykania ciasnymi tunelami, co rusz trykali głowami w przeszkody. Ale kopali węgiel nie gorzej od innych. Normą był urobek wielkości 2,5 metra, jak się „Kuraś” zawziął, to ją potrafił dwukrotnie przekroczyć. Ze śmiechem wspomina, jak jego najlepszy przyjaciel Leszek Czarny zjechał na dół i zmęczony ułożył się do snu. No to go okopał wkoło tak, że sztygar mógł ujrzeć, jak czołowy bokser Jastrzębia chrapie w najlepsze na dwumetrowej wysokości „sarkofagu”. Śpioch dostał burę i na drugi dzień zemścił się na nadzorcy. Po prostu wykopał na swoim odcinku wielką dziurę i w tej zalanej wodą pułapce „wykąpał się” sztygar. Nic dziwnego, że po tym zdarzeniu odesłał on bokserów w pierony, czyli na powierzchnię. Jak to się wtedy ładnie mówiło – zostali na powrót oddelegowani do pracy w klubie. Ale karty górnicze zachowali. A o to im głównie chodziło.

U schyłku kariery Michałowski zrobił papiery instruktora i zaczął trenować młodych ludzi. Szło mu zupełnie nieźle z kadrą młodzieżówki klubowej, ale pieniędzy z tego nie było. A tu już żona, dzieci, dom na utrzymaniu. Trzeba było poszukać lepiej płatnego zajęcia, a boks potraktować bardziej hobbistycznie niż zawodowo. Po drugie, odezwały się problemy zdrowotne, lekarz odesłał go na rentę. Ale jak z niej wyżyć? Zwłaszcza, że on miał już od dzieciństwa zwariowane hobby – gołębie. Dla niego były to królewskie ptaki, każdy jego skrzydlaty przyjaciel miał imię, pana swojego rozpoznawał z kilometrowej wysokości. Koledzy żartowali, że Krzysiek sam nie doje, ale ptakom pokarmu nie może zabraknąć, i to takiego witaminizowanego, najlepszej jakości. Nic też dziwnego, że przez wiele lat był szefem koła Związku Hodowców Gołębi w Kowalu.

Mógł wrócić na wieś, lecz raz, że to go nie pociągało, a po drugie - sam zebrał rodzeństwo, wszyscy przed notariuszem zrzekli się prawa do ziemi na rzecz najmłodszej siostry, która i tak ciągnęła całą ojcowiznę.

- Całe 10 ha, do tego jeszcze doszło jej drugie tyle ziemi męża. Podsumowując - rodzice w ten sposób mieli rentę zapewnioną, wikt i opierunek, a siostra święty spokój od najbliższej rodziny. Teraz na wsi nie jest źle, nie to, co dawniej – tłumaczy „Kuraś”. Kombajny zbiorą, co posiałeś, traktor też się znajdzie, by płody rolne odstawić do punktu skupu, a z gadziną na swoje potrzeby także sobie można poradzić. Wszyscy w rodzinie ułożyliśmy sobie życie po swojemu. A co mi się najbardziej podoba? To, że teraz z tej wsi autobus jeździ regularnie do Kowala, drogi elegancko porobione, cywilizacja dotarła do wioski. Postęp jest, no nie?

„Kuraś” dumny jest ze swoich dzieci. Dwie córki wyjechały z kraju, założyły swoje rodziny w Londynie, lecz tatę odwiedzają, smutne, że akurat w więzieniu. Ale są z nim razem na dobre i złe. One też uważają, że tata padł ofiarą systemu prawnego, przewidującego ukaranie na zasadzie entliczkowej wyliczanki: Na kogo wypadnie, to tego bęc! – i staruszek poszedł za kratki. On sam czuje się ofiarą, siedzi w celi, bo – jak dzisiaj smętnie wyjaśnia – kogoś trzeba było w niej posadzić. No i teraz nie ma pojęcia, w jaki sposób swój los wytłumaczyć 11-letniemu synkowi, który jest jego największą dumą. Bo najmłodszy, to zrozumiałe. Ważne, że chłopak ma po nim smykałkę do sportu. Trochę czuł się zawiedziony, bo chciał, by trenował boks, a małolat wybrał hokej. Już jest medalistą mistrzostw Polski, i to grając ze starszymi o kilka lat od siebie. Tata się cieszy, bowiem w Jastrzębiu wybudowali nowe lodowisko i dzieciarnia ma wspaniałe warunki do fizycznego rozwoju. A może – Krzysiek ma nadzieję – z biegiem lat przekona syna do swojej ukochanej dyscypliny.

- Bo na hokej nie każdego stać, strasznie drogi jest sprzęt, na podstawowe wyposażenie takiego dzieciaka-hokeisty trzeba wydać co najmniej dwa tysiące złotych. Nie wszyscy mogą sobie pozwolić na taki wydatek i dlatego tyle tej dzieciarni pęta się po osiedlu, smętnie tylko patrząc na piękny ośrodek sportowy. To boli, tak nie powinno być, za komuny łatwiej było dostać się do jakiejś wybranej przez siebie sekcji w klubie. I dzięki temu były wyniki, polski sport liczył się na światowej arenie. Teraz trzeba przekonywać małolatów, że fizycznej tężyzny nie osiąga się za sprawą komputerowej rywalizacji…

Znowu rozmowa skręciła na boczny tor, ale nie przerywam. W końcu dziennikarski zawód polega głównie na słuchaniu i obiektywnej selekcji potoku wspomnień. Słucham o twardej więziennej prozie życia, rodzinie, złamanym nosie i problemach wynikających przez zatkaną przetokę nosową, uniemożliwiającą swobodne oddychanie. Ale co tam. Nie może doczekać się chwili wyjścia za bramę mamra, w którym – jak twierdzi – siedzi nie wiadomo, za co?

Pracował wtedy jako szef ochroniarzy w hotelu Cieniewskiego we Włocławku, noszącym wtedy nazwę od pobliskiego jeziora – „Wikaryjka”. Michałowski najpierw załapał się tu w roli szeregowego bramkarza. Z biegiem czasu pryncypał docenił jego umiejętności, rozwagę i uczynił go szefem całej ochrony.

To nie była ciężka praca, lecz taka bardziej niewdzięczna – jak określa to dziś „Kuraś”. Nie brakowało podpitych durniów próbujących się zmierzyć z jego sławą. Przyznaje, że nie wszystkie tego rodzaju próby udało się pijanym czubom grzecznie wyperswadować.

- Przecież nie mogłem nikogo uderzyć, bo zdawałem sobie sprawę z odpowiedzialności, że gdybym walnął mocniej, mogłoby stać się nieszczęście. Nie przeczę, kilku awanturnikom musiałem sprzedać prewencyjnego kopa w zadek, by wreszcie dali mi spokój. Po jakimś czasie było wiadomo, że normalni goście mogą też wejść do lokalu, bo zapewniam im należytą ochronę.

- Nie wiedziałem – mówi dalej bokser-ochroniarz – że szef ma jakieś zatargi z bydgoskim watażką, a właściwie gangsterem „Księciem”. To nie była moja sprawa, ja skupiłem się na pilnowaniu porządku. Skąd mogłem przypuszczać, że między pryncypałem a zbirami z Bydgoszczy zaistniała jakaś zadra w finansowych rozliczeniach. Prawdą jest też to, że „Książę” próbował wcześniej, przez swoich nasłanych ludzi, podporządkować sobie lokal, ściągać z niego haracz. Kilka razy udaremniłem próbę demolki „Wikaryjki”, lecz nie przeczuwałem tak zbiorowego najazdu. Najwyraźniej szef czegoś takiego się domyślał, bo bez mojej wiedzy zatrudnił dziwną ekipę ruskich najemników, nawet nie wiem skąd. Mówiono, że z Warszawy. Po prostu pewnego dnia się zjawili, jako uzupełnienie ochrony. Przecież nie miałem na to wpływu, jak również na to, czy byli uzbrojeni czy nie!

Lato 1995 roku. Ten sierpniowy wieczór zaważył na całym życiu Krzyśka. Od strony Bydgoszczy nadjechało kilkadziesiąt aut z uzbrojonymi troglodytami.

- Same „abeesy” – mówi Michałowski. W sumie było ich co najmniej kilkuset, prawdziwa armia. Od razu przez okno do pokoju szefa dzieci (szczęście, że wcześniej zostały wywiezione gdzieś przez ojca) wrzucili granat ręczny, poszła też po fasadzie hotelu seria z kałacha. Wywiązała się obopólna strzelanina i dopiero wtedy mogłem się zorientować, że niektórzy wynajęci z Warszawy „Ruscy” mają także broń palną. Ale nie czas był na takie rozważania, bo moje życie wisiało na włosku, i to bardzo cienkim. Broniąc wejścia wycofaliśmy się do środka lokalu. Na szczęście drzwi były dość wąskie, mogłem kolejno powalać wdzierających się napastników. Ja, kilku moich ludzi oraz wspomniana grupa najemna walczyliśmy przez ponad godzinę i daliśmy sobie radę. Później się dowiedziałem, że jeden z napastników został postrzelony w nogę. Ja naprawdę do dziś nie wiem, kto strzelał. Fakt, jednego uzbrojonego bandytę powaliłem ciosem w szczękę, ale jego pistoletu czy rewolweru nie ruszałem. Zresztą nie było na to czasu. Zagrożenie było tak wielkie, że nie dziwię się, że ktoś z naszej strony mógł użyć jakiejś broni palnej. To adrenalina, żeby nie powiedzieć strach powoduje, że człowiek strzelałby nawet z armaty, gdyby taką miał na podorędziu. W każdym razie o użycie broni palnej podejrzewam warszawskich najemników, bo za moich ochroniarzy mogę ręczyć. Po przeszło godzinie zjawiła się wreszcie policyjna odsiecz. Stróże prawa tłumaczyli, że napastnicy swoimi autami zablokowali im drogę dojazdową na pięciokilometrowej długości, stąd tak późno dojechali na miejsce. W każdym razie zatrzymano ponad 162 bandziorów, większość uciekła, zrejterowali też Ruscy. Sami zostaliśmy na placu boju.

Właściciel hotel sprzedał i wyjechał. Zatrzymanych ludzi „Księcia” skazano na jakieś tam drobne kary finansowe i szybko wypuszczono. Ja dostałem wezwanie na przesłuchanie.

Śledztwo dotyczyło „posiadania i użycia broni palnej”, której nawet mi nie pokazano, zatem prawdopodobnie takiej nie znaleziono. Ale chłopak został postrzelony i to, jak wmawiano, przeze mnie. Prawdą jest, że zasugerował to jeden z napastników, który miał ze mną wcześniej na pieńku, gdyż dostał zakaz wejścia do lokalu, zresztą był z niego kilka razy wyprowadzany dość stanowczo. Ale i on odwołał później swoje zeznania tłumacząc, że tylko sugerował, iż mogłem mieć broń i strzelać. Nie miało to wpływu na przebieg sprawy i to, że ofiara kategorycznie zaprzeczyła temu, że ode mnie dostała kulę. Chłopak przekonywał, że poznałby tego, który go poczęstował kulą, bo dostał ją z bliska. Ale nie od „Kurasia” – tak zeznawał – którego zna dobrze z widzenia i w czasie bójki trzymał się z dala od jego pięści.

- No i zaczął się dla mnie horror – wspomina Michałowski. – Mój dotychczasowy szef wypiął się na mnie, po „ruskiej grupie” nie było śladu, na sali sądowej nagle zostałem sam. Bezsilny. Bo jak miałem udowodnić swoją niewinność? Miałem posiadacza pistoletu zatrzymać i doprowadzić przed sąd? Przecież autentycznie do dziś nie mam zielonego pojęcia, kto strzelał? Na jakiej zatem podstawie sędzia stwierdził, że to ja jestem przestępcą i skazany zostałem na trzy lata pozbawienia wolności? Może, faktycznie, podczas rozprawy poniosły mnie nerwy i zbyt dosadnie się wyraziłem o przebiegu tej dziwnie ukierunkowanej na moją osobę rozprawy. Obrońca wniósł apelację żądając obalenia zarzutu, bo nie było przecież żadnego dowodu mojej winy. Bezskutecznie. Wyrok został podtrzymany. Adwokat wniósł o jego kasację, bo jeśli już miałbym za coś ponieść karę, to ewentualnie mógłbym odpowiadać za kilka połamanych szczęk i żeber, ale w ferworze zagrożenia życia nie mogłem się cackać z uzbrojonymi bandziorami. Nawet nie wiedziałem, jak zakończyła się kasacja, gdyż w tym czasie, kiedy się rozstrzygała, zajęty byłem reperowaniem zdrowia. Zwłaszcza, że wszystko ucichło, to byłem przekonany, iż dalszy bieg sprawy miał pomyślne dla mnie zakończenie. Zresztą byłem tym wszystkim zdruzgotany fizycznie i psychicznie. Dałem sobie spokój z pracą bramkarza, bo…nie znasz dnia ani godziny zagrożenia życia, zdrowia i wolności.
- Zlikwidowałem hodowlę gołębi i przeniosłem się na Śląsk, do Jastrzębia. Tutaj, po trzynastu latach, nagle zabrano mnie z mieszkania celem odsiedzenia zasądzonej kary. To był dla mnie szok. W celi mam dość czasu na rozważania, człowiek bije się po nocach z myślami. I tak jestem przekonany, że zostałem ostatnim więźniem politycznej machiny, która wsadzała do mamra wszystkich, jak popadnie. Ot, był jakiś człowiek z Włocławka zamieszany w strzelaninę i nie siedzi? No to go za kraty, i to ciupasem. Co z tego, że kiedyś nosił koszulkę z orzełkiem na piersi, a w jego sprawie są poważne wątpliwości? Przecież w więzieniu nikt się nie będzie przejmował jego krzykiem, że siedzi za niewinność, bo to w tym miejscu nagminnie się podobno słyszy takie wyznania. Tak sobie też myślę, że bezlitosne prawo doprowadziło do celi człowieka, który naprawdę nie kłaniał się miejscowej mafii, a ta ma się dobrze nadal.
- Wiesz o co, redaktorze, teraz walczę? Żeby nie zdechnąć z żalu, jak ten myśliwski i nawykły do wolnej przestrzeni ogar przywiązany nagle krótkim i grubym łańcuchem do obskurnej budy. Tęsknię do rodziny, syna i córek. Marzę, by chociaż dali mi przerwę na podreperowanie swojego zdrowia.
Murem za „Kurasiem” stanęli jego koledzy z ringu. Ręczyli za jego osobę prezesi GKS Jastrzębie i Startu Włocławek – Tadeusz Wijas i Jerzy Kapeliński. W jego obronie stanął też szanowany i wielokadencyjny już burmistrz Kowala Eugeniusz Gołębiewski. Jak na razie bez efektu. „Kuraś” siedzi, bo… może to on strzelał, a jeśli nie, to przecież za takie coś trzeba było kogoś posadzić! Entliczek, pentliczek…

Redakcja www.wloclawek.info.pl wykorzystuje artykuł dzięki wzajemnej współpracy pomiędzy portalami. Źródło: www.sportall.pl
7 komentarzy

jon

urzekła mnie ta historia...

1 2
ID:4393

bogdan

Nie wnikając w szczegóły,uważam że podstawą do orzeczenia winy czy niewinności "KRZYŚKA" powinny byś zeznania postrzelonego,który jednoznacznie stwierdził że to nie Krzysiek go postrzelił.Zeznał też że dobrze znał Krzyśka- a więc nie mógł się pomylić!!!Uważam że Krzysztof jest niewinien i"ktoś", "coś" powinien z tym zrobić!Jeśli w myśl prawa jest już za póżno to Sąd Penitencjarny w którego gestii jest udzielanie "warunkowego zwolnienia" powinien mu go udzielić już po odbyciu 1/2 kary a nie po 2/3-cich.To uważam,choćw części zrekompensowałoby niekorzystne skutkiwynikające z odsiadywania niesprawiedliwego wyroku przez KRZYŚKA.Mam Pełne prawo tak pisać,ponieważ osobiście na własnej skórze doświadczyłem skutki ewidentnie bzdurnych wyroków Sądu we Włocławku.Albowiem zanim mnię uniewinniono na wyrażną,dwukrotną sugestję Sądu Apelacyjnego w Gdańsku....UWAGA!!! Musiałem odbębnić w więzieniy 4-lata. TAK 4-LATA. A ci sędziowie....Ani przepraszam??? Ponieważ dla nich to poprostu EPIZODZIK .Jak widać jestem uprawniony przez ŻYCIE do stwierdzenia że wyroki Sądów bywają mylne i niesprawiedliwe oraz że KRZYSIEK jest ofiarą takiego właśnie wyroku.Tak więc Krzychu - głowa do góry i pamiętaj "głową betonu nie przebijesz..Naprawdę licz na Sędziego penitencjarnego. Oni jakimś cudem szybciej dostrzegają NIEWINNOŚĆ.Ja tego też doświadczyłem.Trzymaj się. "B"

2 3
ID:4441

h2o

„….Pracował wtedy jako szef ochroniarzy w hotelu Cieniewskiego we Włocławku, noszącym wtedy nazwę od pobliskiego jeziora – „Wikaryjka”.
- Nie wiedziałem – mówi dalej bokser-ochroniarz – że szef ma jakieś zatargi z bydgoskim watażką, a właściwie gangsterem „Księciem”.
- Najwyraźniej szef czegoś takiego się domyślał, bo bez mojej wiedzy zatrudnił dziwną ekipę ruskich najemników, nawet nie wiem skąd. Mówiono, że z Warszawy. Po prostu pewnego dnia się zjawili, jako uzupełnienie ochrony. Przecież nie miałem na to wpływu, jak również na to, czy byli uzbrojeni czy nie!
Lato 1995 roku. Ten sierpniowy wieczór zaważył na całym życiu Krzyśka. Od strony Bydgoszczy nadjechało kilkadziesiąt aut z uzbrojonymi troglodytami.
Właściciel hotel sprzedał i wyjechał. Zatrzymanych ludzi „Księcia” skazano na jakieś tam drobne kary finansowe i szybko wypuszczono. Ja dostałem wezwanie na przesłuchanie.
- No i zaczął się dla mnie horror – wspomina Michałowski. – Mój dotychczasowy szef wypiął się na mnie, po „ruskiej grupie” nie było śladu, na sali sądowej nagle zostałem sam…..”

To normalne dla Ciniewskiego. Wsypać swoich oddanych żołnierzy. A on sobie chodzi po mieście jakby nigdy nic. Już wszyscy zapomnieli jak straszył swoimi żołnierzykami. Wychowawca młodzieży !!! Super!!!

3 1
ID:4446

mirek

Dla mnie to smierdzaca sprawa, przeciez kazdy wiedzial co robi ciniewski zwlaszcza ci co dla niego pracowali.A teraz udaja ze nie wiedzieli jakie z kim mial zatargi ich szef, powinni sobie tez zdawac sprawe co moze grozic za robienie tam kariery.

3 1
ID:4955

sadowa

heh czytam i nie wierze w to co czytam ja akurat bylam w calym centrum zainteresowania. jacy oni nie winni tylko zapomial dodac jak wjechali na sadowa zdemolowali lokal a sam M..... startowal do mnie z bejzbolem n... jak swinia dzieki niektórym nie oberwalo mi sie z tego bejzbola...na ten temat duzo bym powiedziala.smieszni tacy niewinni az mnie krew zalewa jak to czytam,do tego dnia m...... wydawal sie noramalny nie myslalam ze moglby jakas dziewczyne skrzywdzic ale po tym zdanie zmienilam...

2 1
ID:31342

cygan

a co ty robiłaś na sadowej jak tam burdel był ,Krzyśiek to najporządniejszy facet jakiego znam ,z wielkim sercem,bez powodu nikomu krzywdy nie zrobił ,a jak ktoś kogoś nie zna to lepiej się nie wypowiada ,a także na temat ludzi pracujących na wikaryjce,bo przeważnie najwięcej mają do powiedzenia wieśniaki którzy nosa nie wsadzili na wikse a juz nie mówiąc o byciu tam albo o znaniu z tamtąd kogokolwiek.Na wikaryjce wszyscy spędzsiliśmy najpiękniejsze lata swojego życia,było cudownie ,wszyscy się szanowali i traktowaliśmy się jak wielka rodzina ,jeden za drugim stał całym sobą,a Krzysztof był naszym ojcem chrzestnym ,czuliśmy się z nim pewnie i bezpieczni..pracownicy....

1 3
ID:34573

?


Czyzyk wezwal Bydgoszcz

1 2
ID:58761


Znam i akceptuję regulamin portalu

Polityka

Pogrzeb praw kobiet. Protest przed biurem poselskim PiS

Protesty na ulicach polskich miast, to konsekwencje wyroku Trybunału Konstytucyjnego,..

Radni PiS o wnioskach do budżetu miasta na 2021 rok

28 września radni Prawa i Sprawiedliwości zorganizowali konferencję prasową, podczas..

Radni Lewicy apelują do biskupa A. Wiesława Meringa

Dziś pod Pałacem Biskupim radni Lewicy zorganizowali konferencję prasową, podczas..

Prezydent Włocławka:"Dyskutujmy, ale nie obrażajmy się”

Dzisiaj w ratuszu odbyła się konferencja prasowa, podczas której prezydent Włocławka..

Wybory 2020. Wyniki PKW z ponad 99 procent obwodów

W niedzielę 12 lipca odbyła się druga tura wyborów prezydenckich. Największe..

Dziennikarstwo obywatelskie

Drażliwy temat reparacji a opcja berlińska

Nowoczesna i Platforma Obywatelska dość histerycznie oskarża szeregowego posła..

Rewitalizacja Starego Miasta

Stała się ostatnio modna rewitalizacja we Włocławku. Temat niewątpliwie ciekawy...

Koszykówka dla najmłodszych

Poniedziałek, pogoda nie rozpieszcza, pod Halą Mistrzów typowy dla meczowego dnia..

Pomóż Martynce stanąć na nóżki

Martynka ma 4,5 roku, urodziła się z bardzo rzadką wadą genetyczną - zespołem..

Polska moich marzeń cz.6

Nadszedł kres moich marzeń. Kampania wyborcza czyli niecodzienny festiwal obietnic,..

WOLNE MEDIA